Żłobkowe stresy, czyli relacja z placu boju.

Sześć dni. Przez sześć dni mój dwulatek chodzi do żłobka, a ja nie wiem, kogo pierwszego ta instytucja wykończy. Czy mnie, czy jego. ...


Sześć dni.
Przez sześć dni mój dwulatek chodzi do żłobka, a ja nie wiem, kogo pierwszego ta instytucja wykończy. Czy mnie, czy jego.
Ogólnie żłobek to takie specyficzne miejsce, z którym wiąże się wielkie nadzieje, czeka się na 1-go września i myśli się, że teraz to będzie high life, spełnienie i ośmiogodzinne SPA od rana, a kiedy już nadejdą te pierwsze dni ma się ochotę wyć do księżyca, patrzeć w ścianę przez pięć godzin i obgryzać paznokcie.

Wiedziałam, że będzie ciężko. Pani dyrektor poinformowała mnie, że okres adaptacji u niektórych dzieci trwa nawet i trzy miesiące (damn! tak długo?!), że może być ciężko, że płacz i zgrzytanie zębów, łzy lejące się strumieniami i ogólnie trauma, ale i tak mnie to momentami przerasta. Widok własnego dziecka, które krzyczy i płacze, woła "mamo nie!" jakby świat się kończył i jego życie się rozpadło rozbił mi cały ten tydzień. Wyszłam i płakałam całą drogę do domu. Bo to moje dziecko, bo to serce z mojego serca, tak zależne ode mnie, a teraz w tej obcej rzeczywistości. I chociaż jestem z siebie dumna, że w kolejne dni moje przemowy trenersko-motywacyjne ("Jesteś zwycięzcą? Dasz sobie radę? Pokonamy ten problem?") zaczęły skutkować to ciągle mi ten obraz w głowie siedzi. A potem przychodzę go odebrać, po obiedzie, w południe, żeby za długo nie siedział, a ten chętnie by został, poszedłby się jeszcze bawić. Bądź tu mądra...

Przez tak wiele miesięcy byłam tak pewna swojego stanowiska w kwestii żłobka ("życia go nauczy, kontaktu z dziećmi, dyscypliny trochę"), a po tygodniu mam ochotę wycofać papiery, zabrać go do domu, tulić, kochać i całować. Mam wrażenie, że mi dziecko podmienili. Że mnie własny syn karze za to, że go oddaję obcym babom pod opiekę, gdzie musi znosić naście innych dzieci. Popołudniami jest nie do zniesienia, na złość mi robi, bije mnie, kopie i skacze po mnie. Nie słucha w ogóle, robi na odwrót i śmieje mi się w twarz. Wołam "wracaj", a on do mnie kategorycznie odkrzykuje "nie" i idzie w swoją stronę. Złości się bardziej, wrzeszczy w niebogłosy i rozwala wszystko wokół.
I tak sobie myślę, że zawsze był wymagający, że dużo było złości, dużo nerwów i buntowania się, ale  nigdy do tego stopnia. Dokładam do tego swoje hormony szalejące i ciało obolałe, i mamy kompilację maksymalnie niebezpieczną i dla mnie, i dla Don Filipka.
H O R R O R

Z drugiej strony sześć dni, a słów pojawia się więcej, i opowiadania o rzeczywistości więcej. Nagle pierwsze, samodzielne użycie nocnika i czytanie książeczki na dobranoc (czytanie! nie oglądanie!).
I tak sobie myślę gdzie jest granica naszej wytrzymałości. Gdzie mam przycisnąć, gdzie poluzować, jak wytłumaczyć rozchwianemu dwulatkowi, co robić? I jak się ma do rodzicielstwa bliskości wrzucanie rozpłakanego dziecka do sali zabaw, gdzie wszystko jest obce? Jak rozwiązać to sprawnie, bez poczucia odrzucenia? Jak pokonać jego złości, jak zdyscyplinować, a jednocześnie nie skrzywdzić?
Czuję, że brakło mi zasobów intuicji i mądrości.

Mogą Ci się spodobać:

0 komentarze