Dałam się schwytać życiu na pokaz.

Wszystko na pokaz. Chwalimy się nową bluzką, lakierem, samochodem, zaraz potem małżonkiem, dzieckiem i wakacjami. Dzielimy się opinią, wł...


Wszystko na pokaz. Chwalimy się nową bluzką, lakierem, samochodem, zaraz potem małżonkiem, dzieckiem i wakacjami. Dzielimy się opinią, własnym zdaniem na każdy temat: pogody, polityki, mody, rodzicielstwa. Wszystko to poddane pod osąd publiczności zasiadającej w internetach sprawia, że chcemy wypaść jak najlepiej. Na maturze pełni złości buntowaliśmy się przeciwko wstrzeliwaniu się w klucz odpowiedzi, a dziś dopasowujemy swoją osobę pod słowa kluczowe, pozycjonujemy się między innymi, żeby tylko płynąć z prądem.

Tylko martwe ryby płyną z prądem.

Kiedy kolejny dzień nie udaje mi się usiąść przy komputerze i zrobić czegokolwiek na blogu, bo dziecko, bo mąż, bo brak internetu, bo życie i bo zupa za słona, zastanawiam się ile w tym wszystkim jest mnie, a ile jakiejś obcej mi dzisiaj Żelikowskiej? Kiedy wszyscy idą do przodu, ja stoję w miejscu, jakby na rozdrożu i pluję sobie w brodę, że nie zrealizowałam tego wszystkiego, co wpadło mi do głowy już dawno, co zaplanowałam. Zdaję sobie sprawę z tego, jak żenująco leniwa jestem. Kiedy ponad rok temu próbowałam podjąć walkę o samą siebie też o tym wiedziałam, a do tej pory niewiele się zmieniło. I chociaż moje życie pędzi, ja się nie ruszam. Cały ten rozwój nie istnieje i odnoszę wrażenie, że w jakimś sensie powinnam zacząć od nowa.

Przez dwa miesiące byłam odcięta od internetu, łapałam gdzieś w locie szczątkowe Wi-Fi żeby wrzucić fotkę na instagram, ewentualnie spojrzeć szybko co słychać na fejsie, często nie starczało czasu na włączenie poczty, przeczytanie maili, nie mówiąc o odpisywaniu. Phanta Rei. Wszystko płynie, a ja?

Dałam się złapać w sieć oczekiwań względem samej siebie, swojego życia i blogowania. Muszę się przyznać, że cała ta "zabawa" w bycie blogerką zaczeła ciążyć mi na sercu. Próbowałam dopasować się do jakiegoś systemu, wzoru, schematu, który działa u innych, ale niekoniecznie u mnie. Dałam się zwieść statystykom, liczeniu UU i radom, które powinnam puścić mimo uszu. Ten cały blogosferowy boom, który trwa przytłumił moje zmysły i gdzieś po drodze przestałam do końca być sobą.

Przez te dwa miesiące offline sporo myślałam. O sobie, o blogu, o przyszłości. Biłam się momentami z myślami, że chyba to już wszystko bez sensu, zwłaszcza kiedy przymusowy detox internetowy odciął mnie już prawie doszczętnie od blogowego świata, że może najwyższa pora zamknąć ten rozdział i iść w innym kierunku. To jednak jest silniejsze ode mnie i muszę przyznać, że definitywnie kocham to miejsce, więc nigdzie się stąd nie ruszam. Zwłaszcza, że najważniejsze osoby w moim życiu skrupulatnie mi kibicują w temacie, nie poddam się.

Biorę się w garść i mogę otwarcie powiedzieć: witajcie z powrotem! :)


Mogą Ci się spodobać:

0 komentarze