Kadry codzienności 3/02

W końcu nadeszła godzina zero. Z jednej strony się jej spodziewałam, a z drugiej nie do końca. I oczywiście dopakowywałam torbę na dzie...


W końcu nadeszła godzina zero. Z jednej strony się jej spodziewałam, a z drugiej nie do końca. I oczywiście dopakowywałam torbę na dziesięć minut przed wyjazdem z domu chociaż już dzień wcześniej czułam, że nadchodzi finał.Towarzyszyło mi to samo uczucie co za pierwszym razem. Głęboki spokój z delikatną nutą podenerwowania. Dziwny to stan. 

Tego, co wydarzyło się w szpitalu się nie spodziewałam. Przyjechałam z zaświadczeniami, skierowaniami i wskazaniami do cesarskiego cięcia, i 3/4 porodu za sobą. Mentalnie gotowa byłam do tego, że mnie pokroją, tymczasem lekarz po badaniu stwierdził "no ale jest perfekcyjnie, damy radę urodzić naturalnie, wchodzi w to pani?". No to weszłam. Niecałe 3 godziny później trzymałam w ramionach córkę o 800 gram większą niż wskazywały wszystkie usg, z robionym na pół godziny przed finałem włącznie i dziękowałam Bogu, że żyję. Bo gdzieś już pod sam koniec, klęcząc na podłodze pod łóżkiem, byłam przekonana że umieram. Ale jestem. 


13 lutego weszłam na nowy poziom gry zwanej "parentingiem". Umiejętności, które już posiadam najwyższa pora rozwinąć. Czas też zdobyć nowe supermoce, bo czuję, że życie za chwilę mi krzyknie "you know nothing, Żelikowska". 

Teraz mam zamiar przede wszystkim odpocząć. Przede mną urlop od wszystkich problemów tego świata, zamykam oczy i uszy na wszystko i skupiam swój wzrok tu i teraz, w swoim domu i w swoim sercu.

Cudownie jest widzieć z powrotem swoje chude nóżki!

Tygodniami walczy człowiek o fryzurę, suszarki, papiloty, lokówki... a wystarczy umyć w szpitalu włosy i położyć się z moktymi, i voila ;) 



Mogą Ci się spodobać:

0 komentarze