Kadry codzienności #0

Dawno temu kupiłam sobie sama pierwszy aparat, bo kręciło mnie robienie zdjęć. Jakże się tym podniecałam! Potem na liście materialnych mar...

Dawno temu kupiłam sobie sama pierwszy aparat, bo kręciło mnie robienie zdjęć. Jakże się tym podniecałam! Potem na liście materialnych marzeń znalazła się lustrzanka i jakieś dwa lata później sprezentowała mi ją mama. Był szał. 
A teraz złapałam się na tym, że robienie zdjęć zaniedbałam okrutnie i jeśli nie muszę, to nie robię. Nie wiem czy to zmęczenie materiału, czy doszłam do jakieś nieprzekraczalnej dla mnie granicy, ale nie podoba mi się ten stan. Nawet telefonem przestałam łapać chwile (co akurat nie dziwne, mam wrażenie, że się zrobił z niego kalkulator) i wszystko gdzieś zaczęło mi umykać. Ani ja nie mam zdjęć, ani dziecię moje, ani zdjęć familijnych nie mamy, ani żadnych. A fe. 

Dużo ostatnio myślałam o kierunku swoich przedsięwzięć, o swoim kierunku życia, obowiązków, działania i podejmowania wyzwań. Wiele mam przemyśleń, wiele wciąż nieokiełznanych, wciąż muszę ustalić priorytety na najbliższy czas, zwłaszcza, że zbliża się godzina zero wkroczenia w podwójne rodzicielstwo i chciałabym już wtedy mieć usystematyzowane pewne życiowe aspekty. 
Faktem jest, że o mało nie porzuciłam blogowania, mentalnie się nawet już z tym rozstałam, ale Mąż mój stanął dzielnie w obronie tego miejsca, skasowałam pożegnanie. I nie chcę rezygnować, więc muszę się wziąć w garść. Koniecznie!
Stąd pomysł na kadry codzienności. Coś w stylu tygodniowego przeglądu ułamków z naszego życia, coś co zmusi mnie (mam nadzieję) do systematyczności i zwiększania jakości tego, co robię. Zaczynam od zera, żeby w przyszłym tygodniu, już w nowym roku rozpocząć odliczanie od jedynki. I tak przez pięćdziesiąt dwa tygodnie przyszłego roku. I hope. 
No, to let's get started!

Święta, Święta i po Świętach...

Cały tydzień minął oczywiście pod znakiem Bożego Narodzenia. Na facebooku wspominałam, że po dwóch miesiącach podniecenia Świętami wszystko mi przeszło tuż przed nimi. Myślę, że to trochę wina okoliczności w jakich się znalazłam. Próbowałam tę magię świąteczną jakoś ratować, stąd wpis na blogu, że chcę wymarzyć sobie święta. Wyszło różnie, ale dzisiaj już nie chce mi się skupiać na negatywach, ale na tych lepszych aspektach. 

Pogoda ostatnio dopisuje. Mimo że nie ma śniegu nie ma na co narzekać. Lubię bardzo lekko mroźne poranki i ciepłe południa. Lubię robić zakupy z samego rana w taką pogodę, przemrozić lekko nos i jednocześnie nie spocić się od chodzenia w czterech warstwach swetrów. Cieszę się, że jest jak jest też z tego powodu, że nie mieszczę się w zimowym płaszczu. Jedyna opcja dla mnie to płaszczyk - bombka, którym poratowała mnie kuzynka, ale nie jest to ubranie na wielkie mrozy. 



W salonie stoi u nas sztuczna choinka, ale zamarzyła mi się namiastka żywego drzewka, więc moja mama sprezentowała mi choinkowe gałązki. Bardzo skromnie powiesiłam na nich robione ręcznie ozdoby: suszone pomarańcze i szyszkowe bombki z szyszek, które wybielałam według tej instrukcji (KLIK). Do tego lampki ledowe z Biedronki i jest klimat świąt i na naszym piętrze. 





Próbowaliśmy upiec z Don F. pierniczki. To była raczej misja samobójcza dla mnie. Ilość gorzkich łez wylanych nad tymi piernikami przez Filipa, a potem i przeze mnie mogłaby uchodzić za oberwanie chmury, tak było ciężko. Nieumiejętność wycinania pierników sfrustrowała mojego dwulatka, sfrustrowała mnie, ale na szczęście ja się nie poddałam, a Filipko przez trzy dni wsunął wszystkie pierniki. W trakcie tej nieszczęsnej walki doszłam do konkluzji, że najwyższa pora chyba sprawić synowi Play Doh, żeby do następnych świąt nabrał wprawy, ale ciocia z wujkiem trafili w dziesiątkę i pod choinką znalazła się fajna ciastolina do tworzenia "ciastek" :)
Od tamtej pory Manufaktura Form Wszelkich czynna jest u nas od siódmej rano :)


Ponieważ na co dzień raczej się mijamy z moim Mężem, ja ostatnio więcej czasu spędzam w domu z powodu chronicznego zmęczenia ciążą, w te świąteczne dni postanowiliśmy ruszyć się z domu. Co prawda pierwszy dzień Bożego Narodzenia spędziliśmy w piżamach do szesnastej, ale później ogarnęliśmy się i ruszyliśmy w teren. Odwiedziliśmy żywą szopkę w sąsiednim mieście, nawet dwa dni pod rząd ją oglądaliśmy, bo pierwszego dnia było już ciemno i zwierzęta spały, a drugiego dnia odwiedził nas nasz przyjaciel z Kongo studiujący w Warszawie, więc postanowiliśmy jego też zabrać na tą typową, polską, świąteczną atrakcję :) Byliśmy też nad jeziorem, nakarmiliśmy łabędzie, a chłopcy poszaleli na placu zabaw. Dobrze było ruszyć się z domu i przemrozić trochę tyłki. 


Lubię święta między innymi za tą możliwość spędzania czasu razem, rodzinnie. Za możliwość poleniuchowania kiedy ma się ochotę i odbycia jakiejś wyprawy, choćby wieczorem, po ciemku, w mrozie i chłodzie. Brakuje mi takiego rodzinnego czasu w tym ferworze życia i ciągłego biegu.

No i chyba trochę przesadziłam z tą ilością zdjęć, a i tak połowę odkroiłam od całości. Wygląda na to, że na prawdę mam deficyt pstrykania fotek. Muszę nadrobić zaległości.
Dajcie znać, czy podobają się Wam choć trochę tego typu posty na blogu! I najważniejsze - jak Wam minęły Święta? :)





Mogą Ci się spodobać:

0 komentarze