Jestem współczesną kobietą. Jestem pod presją?

Włączam komputer, szybko scrolluję newsy i nie dalej jak pół godziny później zaczyna boleć mnie głowa. Próbuję przefiltrować całą masę ...


Włączam komputer, szybko scrolluję newsy i nie dalej jak pół godziny później zaczyna boleć mnie głowa. Próbuję przefiltrować całą masę sprzecznych informacji, które mnie zbombardowały, przesiewam je krok po kroku, dzień po dniu. 
Nagłówki krzyczą do mnie, że muszę być dobrą matką, nie mogę bić dzieci, ale klaps jeszcze nikogo nie zabił. Państwo mnie przekonuje, że z macierzyństwem muszę się pośpieszyć, ale społeczeństwo chce wieszać psy jak za wcześnie zechcę być matką. Przecież ważna jest kariera, stabilizacja, samorealizacja i spełnienie. Dopiero potem jakieś dzieci. 
Szumi mi w głowie. 

Jeszcze kilka lat temu próbowałam podążać za trendami, chciałam się dopasować do jakichś standardów, które same w sobie nie są zbyt wyraźne. Narzuciłam sobie wielką presję, żeby sprostać wszystkiemu: być dobrą mamą i dobrą żoną, zawsze dobrze wyglądać, schudnąć po ciąży, rozwijać się, angażować, nie zmniejszać tempa, a nawet przyśpieszyć. Próbowałam się wprojektować w wizję idealnej siebie, którą codziennie wciska mi ten świat. 
Skąd mogłam wiedzieć, że w efekcie ucierpi każdy aspekt mojego życia? 
W sumie mogłam się spodziewać. Ideały nie istnieją przecież.

Dziś scrolluję facebooka, co słychać u znajomych? 
K. robi karierę. Rozwija się, pracuje, spełnia się zawodowo na prawdę. Chodzi na imprezy, do kina, teatru i na koncerty. Z chłopakiem, z przyjaciółmi, sama. Nie jest żoną. Nie jest matką.
A. ma dwójkę dzieci i męża. Nie biega po pubach, po koncertach, kinach. Raczej po lekarzach aktualnie, jesień zaatakowała. Czyta książki córce, układa lalki do snu, stawia wieżę z klocków. Wieczorami czyta książki. Nie pracuje, jest na wychowawczym. 
P. ma męża i dobrą pracę. Kończy studia podyplomowe, myśli o kolejnych. Nie chodzi na imprezy, bo nie lubi, woli kameralny koncert, spektakl czy seans filmowy. Wieczorami czyta książki. Dzieci? Nie ma parcia. Może za kilka lat. 
Wszystkie są szczęśliwe. Mają różne priorytety i realizują się w tym, co robią. Mają swoje cele, swoje wartości i poczucie, że robią dobrze. I są tak różne, tak inne od siebie, i w tak innych miejscach swojego życia. 

Zrzucam presję z karku. 
Nie muszę być wszystkim.  
Sporo mi zajęło odkrycie, że moje szczęście nie leży w spełnianiu swoich wyobrażeń o życiu, ale w życiu stricte. W codzienności.
Moje spełnienie nie zależy od nowych ciuchów, prosto z butiku, ani od chodzenia na imprezy branżowe, firmowe, czy jakiekolwiek. Czuję się dzisiaj królową świata, bo udało mi się posprzątać pół domu i ciastka upiec. W dresie. Czułam się królową jak mi pomidory obrodziły. I jak latem nocami podlewałam ogród, żeby nie usechł na wiór. Jak pierwszy raz w życiu skosiłam trawnik albo odśnieżyłam chodnik przed domem. Czuję się jak superbohaterka, kiedy przeczytamy z Don F. dwie bajki przed snem, mycie głowy obejdzie się bez płaczu i zęby będą wyszorowane z każdej strony porządnie. Cieszy mnie gotowanie obiadu i pieczenie ciastek, robienie śniadania do pracy Mężowi i jego siostrze, myślenie o świętach mnie kręci. Kocham prowadzenie kościoła z moim Mężem, wszystkie obowiązki z tym związane, wszystkie przygotowania, poświęcone godziny, emocje i siły. 
Nie potrzebuję do tego milionów na koncie, sześćdziesięciu par butów, torebki od Chanel czy cotygodniowych wizyt u kosmetyczki. 

Mój mądry Mąż miesiącami powtarzał: "Ustal sobie priorytety, cele i je realizuj. Resztą się w ogóle nie przejmuj". W końcu dotarło. Już nie chcę łapać wszystkich srok za ogon, nigdzie nie pędzę. Nie biegnę. Mam swój rytm, swoje tempo i swój kierunek. 
Jestem współczesną kobietą. 
Jestem sobą.





Wpis powstał w ramach wyzwania "Tydzień z Save the magic moments".







Mogą Ci się spodobać:

0 komentarze