O dziecięcej samodzielności

Mam dziecko z tych aktywnych, biegających przez całą dobę, nie umiejących skupić się na tym, co do niego mówię i podejmujących ryzy...



Mam dziecko z tych aktywnych, biegających przez całą dobę, nie umiejących skupić się na tym, co do niego mówię i podejmujących ryzyko zdecydowanie ponad miarę. Rasowego chłopaka, ktoś by powiedział. Przyzwyczaiłam się już do tego, że obcy ludzie czasami biegną na złamanie karku, żeby ratować mojego syna przed - w ich wyobrażeniu - katastrofą. Albo do tych uwag tysięcy, że spadnie, przewróci się, uderzy, zrobi sobie krzywdę - "A fe, matka wyrodna". A ja z tych przejmujących się jestem, co później mielą w mózgu te komentarze przez trzy dni i zastanawiam się ciągle, czy na pewno nie pozwalam na za dużo? Czy mnie opieka socjalna nie będzie potem ścigać, że dziecko z rozbitą głową/ręką/czymkolwiek? Ostatni, dwutygodniowy guz też mi wstrząsnął światem, czy nie za duży ten mój luz.
A potem sobie przypominam swoje obdarte kolana, rozerwane udo i poobdzierane nogi podczas upadku z drzewa, i palec zamknięty w drzwiach, i zderzenie twarzą z metalową huśtawką.
I patrzę na inne dzieci, które nie umieją wejść na drabinkę, karuzelę, czy do piaskownicy bez pomocy rodzica, widzę te wiszące nad nimi oczy kontrolujące każdy krok. te komendy słyszę: "tu nie", "tam nie", "tego nie dotykaj". Wtedy sobie myślę, że chyba jednak wszystko z nami w porządku.



Usłyszałam kiedyś, parafrazując lekko: "Moje dziecko to taka łajza, zęby by wybił jakby sam się wspinał." Moje dziecko też było "łajza". Raz spadł na twarz z kanapy. Dowiedział się wtedy, że nie warto się rzucać w "przepaść". Bolało, wiem. Jego fizycznie, a mnie mentalnie, ale przeżyliśmy to wspólnie. Dwa razy spadł ze schodów i nie raz zaliczył schody "twarzą", Dostał raz karuzelą w twarz. Przewrócił się niezliczoną ilość razy, a raz wyciągałam mu ponad dwadzieścia drzazg z dłoni.
To wszystko i wiele więcej to części składowe dzisiejszej samodzielności mojego syna. Muszę zacząć szukać siwych włosów już chyba, bo średnio kilka razy w tygodniu zamieram w bezruchu z jego powodu. Bo na przykład próbuje kroić nożem ziemniaki. Największym nożem. Tasakiem wręcz.  Ze stoickim (czyli na totalnym bezdechu) spokojem idę z nim na ugodę: "Kochanie, to ja wymienię Ci tylko nóż na inny, będzie Ci wygodniej".
Wypadki się zdarzają w najmniej oczekiwanym momencie. Na przykład córka Marysi i Michała Góreckich złamała nogę w łóżeczku, między szczebelkami. Nie w górach, nie w lesie, nie na placu zabaw, ani nawet nie na schodach. W łóżeczku.

Nie jestem zwolenniczką pozwalania dziecku na robienie sobie krzywdy, co to to nie. Nie jestem też nieczuła na jego krzywdę. Po każdym większym upadku mojego syna sama przepłakałam dobre pół godziny. Z nerwów, stresu, samopotępienia. Po upadku ze schodów trzęsłam się jak osika i myślałam, że będę musiała wzywać zespół do reanimacji dla mnie, tak mi serce waliło.
Przeprowadziłam ze swoim synem setki rozmów na temat chodzenia po schodach, wchodzenia na blaty, skakania po kanapach. Wie, gdzie i kiedy może zrobić "bam", i gdzie "ała".
Nie wiem, czy byłabym bardziej sadystką, czy bardziej masochistką gdybym wprowadzała i sprowadzała swoje dziecko po schodach za każdym razem, bo on je pokonuje jakieś sto razy dziennie.  
Dzisiaj mój syn sam odkurza, zamiata (ciężko to nazwać efektywnym zamiataniem, no ale zawsze to coś), składa i wynosi talerze i kubki do kuchni (pokonuje przy tym schody) i wrzuca do zlewu, smaruje kanapki masłem, chodzi sam do łazienki myć ręce i zęby, sam wchodzi do wanny i się kąpie... strasznie dużo rzeczy robi sam i ciężko mi to nawet wymieniać, bo to dla nas naturalna sprawa, ale nie kosztowała nas dość sporo. Przede wszystkim nerwów, które trzeba było trzymać na wodzy (i nie rzucać się sprintem żeby dziecko ratować) i stresu przy awaryjnych sytuacjach (wyciągaliście kiedyś 20 drzazg z dziecięcych rąk?). Dodatkowo kosztowało nas to z 10 potłuczonych szklanek, pięć talerzy, kilka misek. Pozrywane pomidory z ogródku, wyrwane krzaczki, zalane rośliny, taras cały w ziemi, sprzątanie trwające dwie godziny zamiast piętnastu minut. Ale wszystko to, nawet upadki, krwawiące wargi i rozbite kolana były warte tego, czego dzisiaj doświadczamy.
Moja recepta na samodzielność małego człowieka to dwa słowa: "Pozwalam mu". Obrazek Niewiadomskiej oddaje w stu procentach całą tę ideologię.









Mogę wymienić kilka rzeczy i naszych, rodzicielskich postaw, które wspomagają dziecięcą samodzielność (nie jestem jakimś specjalistą, ani książek o rodzicielstwie zbyt wielu nie przeczytałam, ale własnym doświadczeniem mogę się podzielić ^^):

♦ przestrzeń dostosowana do możliwości dziecka - pisała o tym Ania z bloga Nebule, o tutaj.

♦ asekurowanie zamiast pomagania - dziecko na prawdę jeśli wchodzi na drabinki jest przekonane, że da radę. Bądźmy czujni, kiedy robi to pierwszy, drugi czy trzeci raz, ale nie trzymajmy od raz dziecka za pupę, ani nie ściągajmy na siłę, jeśli próbuje wejść wyżej. 

♦ nie bądźmy czarnowidzami - "spadniesz", "upadniesz" , "rozbijesz głowę", "wybijesz zęby" - ja sama używam zwrotów "możesz spaść", albo "mógłbyś rozbić głowę tak robiąc". Ma to zupełnie inny wydźwięk i nie wykazuję się niewiarą we własne dziecko. Poza tym wierzę, że słowa mają moc i czasami sami wypowiadamy "samospełniające się przepowiednie".

♦ nie krzyczymy i nie karzemy za upadki - na prawdę nasłuchałam się na placach zabaw i w terenie wrzasków w stylu "i dobrze ci tak", "za karę idziemy do domu" itp. Każdemu zdarza się upaść. Ja ostatnio wyłożyłam się na schodach. Nikt na mnie nie nakrzyczał za to, bo jestem dorosła, nie dostałam kary na komputer. Dlaczego więc robimy to swoim dzieciom?

♦ rozszerzanie diety metodą BLW jest świetne. Dużo przy nim sprzątania, ale efekty rewelacyjne ;)

♦ pozwólmy dzieciom pomagać w codziennych czynnościach, na przykład w sprzątaniu. Czas się wtedy dłuży, ale kiedy mój syn odkurza przez 40 minut pokój, ja w tym czasie składam ubrania, wynoszę śmieci, czy cokolwiek innego. To nie jest zmarnowany czas! To czas zainwestowany w rozwój małego człowieka!





Mogą Ci się spodobać:

0 komentarze