Rok Łaskawości

Po ostatnim wpisie z zeszłego roku, tym o radach dla szesnastoletniej mnie , zaczęłam się zastanawiać czy nie za bardzo sama siebie kry...


Po ostatnim wpisie z zeszłego roku, tym o radach dla szesnastoletniej mnie, zaczęłam się zastanawiać czy nie za bardzo sama siebie krytykuję. Prawdę mówiąc zauważyłam te tendencje u siebie już dawno, raz nawet Mariolka Mamuszka zwróciła mi na to uwagę, że nawet przy wrzucaniu zdjęć z hasztagami #syndrompollyanny i #wyolbrzymiajszczęście, przy których miałam kolekcjonować małe i duże radostki, w dużej mierze sama siebie ganiłam. 

Sama wobec siebie mam olbrzymie oczekiwania i życiową poprzeczkę postawiłam sobie bardzo, bardzo wysoko. Nie wiem, czy to wina Disney'a, hollywodzkich filmów czy przeczytanego miliona książek w dzieciństwie, ale tak po prostu już jest. I chociaż z jednej strony daje mi to energię i motywację, by ciągle przeć do przodu to z drugiej... strasznie rzadko do tej poprzeczki doskakuję. Ba!, mam wrażenie, że ona lewituje coraz wyżej i wyżej, powoli staje się wręcz nieosiągalna, a ja zatapiam się w głębokościach kolejnych poduszek, żeby nie było słychać mojego rozpaczliwego szlochania. 

Dochodzę więc do tego kulminacyjnego momentu swojego życia i wniosków, że po prawie dwudziestu-siedmiu latach pora popracować nad zmianą podejścia, które sponsoruje mi więcej samokrytyki, potępienia i nienawiści do samej siebie, niż rozwoju i wzniosłych chwil zwycięstwa. Najwyższa pora zamienić ten czas gigantycznych wymagań na czas hektolitrów łaskawości względem samej siebie. 
Tak, tak, to chyba to moje noworoczne postanowienie. Rok Łaskawości. 

Bo przecież daję radę mimo wszystko, mimo okoliczności, wiatru w oczy i czasami rzeczywistości stającej przeciwko mnie. Zajmuję się tysiącami rzeczy każdego dnia, mniejszymi i większymi, od rana do nocy. Dbam o wszystko w domu: żeby nie brakło papieru toaletowego, ani mydła, żeby napalić w kominku zanim wróci zmarznięty mąż z pracy i żeby czystej bielizny nigdy nie brakło. No a że pranie od dwóch dni w bębnie pralki leży, bo zapomniałam, no to trudno. Zdarza się, kurcze. I że brudne naczynia w zlewie zostały na noc, albo że ten obiad, co został, nie schowany do lodówki nadal stoi na piecyku. Najlepszym się zdarza. Mówi się trudno. Pójdę nastawić nowy cykl prania, przy okazji dorzucając parę rzeczy, pozmywam gary i będę żyła dalej. Bez wyrzutów, bo przecież zrobiłam milion innych rzeczy. 

I zapiszę sobie na ścianie chyba, że jestem idealną matką. Ze sto razy.


Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. Jestem idealną matką. 

Po przeczytaniu setek artykułów o rodzicielstwie, o rodzicielstwie bliskości, wychowaniu małego geniusza, czy o tym jak cudownie jest być mamą cudownych dzieci i opływać szczęśliwością z tego powodu od rana do nocy narzuciłam sobie tak duże i ciężkie wymagania, że zrównały mnie z ziemią. 
Bo ja się złoszczę, tracę nerwy, krzyczę czasami i tupię nogami, często płaczę i rozsypuję się na miliony kawałków. No zdarza mi się, zwłaszcza teraz, kiedy skurczył mi się mózg, a w siodle mego życia siedzą hormony i pejczykiem popędzają mnie w niewiadomych kierunkach. A moje dziecko, mimo stosowania metody za metodą nadal wali głową o podłogę jak się złości i nadal rzuca wszystkim w koło, okłada mnie rękami, nogami i odpycha mnie, kiedy eksplodują jego emocje. Zdarza się. 
Ale poza tym zdarzają się tysiące cudownych chwil, kiedy przytulamy się, śmiejemy, czytamy razem książki, jeździmy autami, układamy puzzle, robimy kisiel, objadamy się ciastkami albo popcornem, ja znoszę jego perkusyjne zapędy i jego 13 kilogramów gramolące się na moje plecy. Opowiadamy sobie setki rzeczy, co prawda ja połowy jego historii nie rozumiem, ale słucham, potwierdzam, dopytuję o więcej. Kocham go maksymalnie i dałabym się posiekać dla niego i to jest najważniejsze. Jestem idealną matką. I koniec kropka!


Nie siadam na laurach, nie obniżam lotów. Ale najwyższa pora skończyć z roztrzaskiwaniem się o ziemię za każdym popełnionym błędem, czy po każdej chwili słabości. 
Rok Łaskawości. 
To będzie moja oaza, w której mam zamiar się rozsiąść i odpoczywać od ciężkich, gradowych chmur, które do tej pory zawsze w pogotowiu miałam przy sobie, żeby w odpowiednim momencie spuścić sobie na głowę hardkorową, ascetyczną burzę. 

Mam zamiar być w tym roku dla siebie łaskawa. Ściągnąć tę poprzeczkę w końcu i wyrzucić na śmietnik. Żadnych poprzeczek. 
Zwłaszcza, że czeka mnie w tym roku kolejnych tysiąc nowych rzeczy, nowych przeżyć i nowych sytuacji, do których będę musiała się dostosować. Wszak Baby no.2 za około miesiąc powinno być już z nami, niecodziennie zostaje się podwójną mamą, ale jak już się zostaje to jest to stan permanentny i trzeba się w nim odnaleźć. Na nowo. Bez wymagań względem siebie i świata!
Dlatego nie będę musiała wcale schudnąć w miesiąc po porodzie, ani wyprodukować na brzuchu kaloryfera w kolejny miesiąc. Jeśli znajdę siły to pewnie, ale nie będę się katować. Nie będę się linczować za cheesburgera w Macu albo kebaba na mieście. I nie będę się załamywać, że miałam biegać, a nie biegam. Ot. Mam prawo do błędów, porażek, słabszych chwil i złego humoru, bo każdy ma do tego prawo! 

No to kto dołącza do tego postanowienia? Cały Rok Łaskawości przed nami!

Mogą Ci się spodobać:

0 komentarze