Suma wszystkich strachów

Niedziela. Godzina dwudziesta. Po świetnym nabożeństwie wstępuję jeszcze do piekarni po świeży chleb. Chłopaki moje będą zajadać na...


Niedziela.
Godzina dwudziesta.
Po świetnym nabożeństwie wstępuję jeszcze do piekarni po świeży chleb. Chłopaki moje będą zajadać na kolację i śniadanie. Strasznie dużo ludzi na deptaku, krążą między Biedronką, monopolowym i osiedlową spelunką. Idę pewnie przed siebie, z chlebem pod pachą. Jest ciemno i mgliście, ledwo widać blokowisko przede mną. Im bliżej domu tym ciemniej i chłodniej, i żadnych ludzi po drodze. Taki urok mieszkania na samym krańcu miasta.
Dzwonię do koleżanki. Mamy się umówić na wspólne zakupy. Poza tym przyjemniej się idzie w tej mgle słysząc znajomy głos. Jestem już blisko domu, może pięćdziesiąt metrów. I wtedy się zaczyna.

Huk, wystrzały i uderzenia. Nic nie widać, a słychać jakby niebo się waliło. Tam przede mną, tuż, tuż za moim domem, za lasem. Tysiące myśli pojawiają mi się w głowie. Coś wybuchło? Butle z gazem? Może jakiś magazyn się pali? Za lasem przecież Castorama, Makro, magazyny, zakłady. A może jakieś wojny gangów? Wystrzelać się postanowili, pozabijać wzajemnie.
Przypomina mi się sen niedawny. O wielkim pożarze, ucieczce i ratowaniu życia swego dziecka. Trochę podcina mi wtedy nogi. Ja tu, a tam moi mężczyźni. W domu, może nie wiedzą co się dzieje, nie słyszą tego hałasu.
Dobija się do mnie głos w telefonie. "Co to? Ten huk! Jakieś wybuchy koło mnie".
"Jak to koło Ciebie? Przecież to w przeciwnym kierunku niż mój dom, ten las, te magazyny..."

Czuję się skołowana. Jest ciemno, mgliście i głośno od niezidentyfikowanych strzałów. Zaczynam myśleć o ludziach z Ukrainy, którzy są częścią jednego z naszych kościołów. Przecież oni od tego uciekli właśnie. Od strzałów, niepewności jutra, ciemnych chmur zasłaniających słońce. Zostawili wszystko żeby ratować życie. Mam przed oczami krótki filmik, który ostatnio wyświetlał mi się na facebooku o tym, jak wiele dzieci rodzi się w strefie wojny. Kobietę, która skurcze porodowe przeżywa musząc przedostawać się przez jakieś kamieniste wzgórze. W niepokoju, z przerażeniem w oczach, podczas gdy ja wieczorami w ciepłym fotelu przeglądam oferty szpitali, czy mają piłki, worki sako albo wannę. Przypomina mi się historia z dzieciństwa babci, o ucieczce z ostrzeliwanego pola kapusty. Ona mała, drobna, z braćmi na polu, w czerwonym płaszczyku i uzbrojony samolot wystrzeliwujący serię pocisków, przestrzeń wypełniona rozrywaną kapustą. Przecież to nie było tak strasznie dawno.

Patrzę na moje śpiące dziecko i tak bardzo nie chcę, żeby kiedykolwiek przydarzyło się to jemu. Ten strach, niepewność jutra, zrujnowana rzeczywistość i zgaszony uśmiech. Myślę o dziecku, które mam w sobie i modlę się, żeby miało spokojne dzieciństwo, pełne miłości. Chcę wszystkiego co najlepsze dla nich, dla siebie, dla swojego męża. Chcę najlepszych rzeczy dla mojej rodziny i przyjaciół, dla sąsiadów czy sprzedawczyni w warzywniaku. Nie chcę smutku, niedoli i niedomagania.
Zamykam oczy, wciągam głęboko powietrze i odganiam te troski. Nic nie wybucha, nic się nie pali, nikt nie postanowił się pozabijać na ulicach. Jest cisza i spokój. Robię sobie herbatę i przypominam sobie słowa:

Jestem bowiem świadomy zamiarów, jakie zamyślam co do was - wyrocznia Pana - zamiarów pełnych pokoju, a nie zguby, by zapewnić wam przyszłość, jakiej oczekujecie. [Jer. 29:11]

Jest w porządku. Moja rodzina jest bezpieczna, ja jestem bezpieczna. Mogę położyć głowę na poduszkę i dziękować Bogu, że nie mieszkam w Syrii.


Dzień później dowiaduję się, że to były fajerwerki z okazji WOŚPu. Serio? Przy widoczności równej dwa procent trzeba było wystrzelić tysiąc pięćset strzałów?

Mogą Ci się spodobać:

0 komentarze